Fajne rzeczy, których już więcej nie zrobię
W garażu natknąłem się na buty kupione na expo przed pierwszym startem na dystansie Ironman pokryte kilkuletnią warstwą kurzu, zapomniane, choć prawie nieużywane. Zacząłem się zastanawiać ile rzeczy dziś zrobiłbym inaczej, mając tę wiedzę i zapas doświadczeń, jakie mam po kilkunastu sezonach. Tym bardziej, że przez kilka lat pracując w branży triathlonowej widzę jak wiele tych doświadczeń mam wspólnych z innymi zawodnikami. Oto więc moja lista przebojów rzeczy fajnych, których już więcej nie zrobię.
Nie wystartuję w kasku czasowym w upale
Kask czasowy to jeden z najbardziej efektywnych kosztowo elementów aerodynamicznego ulepszenia triathlonisty. Posiada on jednak pewne ograniczenie w postaci dość słabej wentylacji. Nawet w dobie coraz bardziej nowoczesnych i zaawansowanych konstrukcji wersja bez otworów wentylacyjnych będzie szybsza. Ta szybkość jest decydującym argumentem w momencie wyboru przed startem, pomimo intuicyjnej świadomości, że takim być nie powinna. Adrenalina i emocje potrafią być jednak złym doradcą, a jednocześnie na tyle mocno przykryć efekty, że te pozostają niezauważone. Okazuje się bowiem, że bardzo często nie pamiętamy nawet, że pod kaskiem głowa się gotowała. W trakcie wyścigu boli tyle różnych miejsc w ciele, że trudno wyczuć wszystkie te impulsy. Można by więc pomyśleć, że nie ma co robić problemu tam, gdzie go nie ma (a raczej pozostaje niezauważony). Poświęciłem jednak kilka letnich treningów na zabawę z Tempe, bezprzewodowym czujnikiem temperatury od Garmina. W przypadku bardzo ciepłych dni różnice temperatur między typowym kaskiem czasowym z trzema bardzo małymi otworami a w pełni wentylowaną szosówką były wyraźne. Przekładało się to również na wyższe tętno osiągane przy tej samej prędkości. Trudno z tak amatorskiego doświadczenia wyciągnąć konkretne liczby i przełożenia na wynik, ale rezultaty były na tyle powtarzalne, że mnie przekonały w wystarczającym stopniu. Jeżeli macie wątpliwości, zwróćcie uwagę jak wielu zawodowców na Hawajach przekłada komfort i bezpieczeństwo nad teoretyczne sekundoaerowaty.
Nie kupię specjalistycznych gadżetów na basen
Zawsze byłem przekonany, że istnieją tajemne drzwi na drugą stronę świata pływackich umiejętności, a żmudna droga konsekwentnego ubijania wody to rozwiązanie rzemieślnicze i długotrwałe. Producenci specjalnych akcesoriów mnie w tym przekonaniu skutecznie upewniali podsuwając mi zabawki, które radziły sobie z technicznymi niuansami. Zwykle jedna zabawka - jeden niuans. W rzeczywistości różnie to bywało, jedne okazywały się nieskuteczne, inne całkiem przydatne. Kłopot jednak w tym, że na trening trzeba było iść z torbą akcesoriów, a realne wykorzystanie każdego z nich zamykało się w promilach spędzonego między linami czasu. W zastępstwie znalazłem bardzo ciekawy sposób na monitorowanie techniki, który nie zajmował ani krzty miejsca w plecaku. Na zajęciach grupowych obserwowałem odległość do nóg płynącego przede mną kolegi lub koleżanki. Kiedy robiło się ciężko próbowałem płynąć mocniej, choć nie zawsze to pomagało. Wtedy próbowałem inaczej ustawić rękę, wykonać dłuższe pociągnięcie, inaczej pracować nogami. Wyniki takich eksperymentów potrafią być zaskakujące, a informację zwrotną dostajemy w czasie rzeczywistym. Takiej funkcji nie ma nawet w najdroższych gadżetach.
Oczywiście zawsze pod ręką warto mieć deskę, łapki czy „ósemkę”, ale im bardziej będą one uniwersalne, tym częściej będziemy z nich korzystali.
Nie kupię specjalnych butów biegowych do triathlonu
To właśnie jedne z nich były impulsem do powstania tej wyliczanki. Cudeńka ze specjalnym przewyższeniem dostosowanym do innej sylwetki w bieganiu po rowerze, z wbudowanymi elastycznymi sznurówkami, karbonowymi wstawkami, które też miały magiczną rolę do odegrania u biegaczo-kolarza. Niestety, po latach nie pamiętam już jaka to była rola. Zostawiając jednak żarty na boku, musimy sobie uświadomić, że bieganie jest jedno. Nie ma biegania triathlonowego, biegowego czy pływackiego. W swojej technice powinniśmy dążyć do najbardziej efektywnej i bezpiecznej formy, która pozwoli osiągnąć dobry wynik bez kontuzji. Jeżeli po długim rowerze rozpoczynamy bieg krótkim krokiem, lekko „złamani” w biodrach to nie oznacza, że jest to technika triathlonowa. Jest to przejściowy stan wynikający z przebywania przez dłuższy czas w jednej pozycji i naszej niedoskonałej elastyczności amatora w średnim wieku. Z tej nieco przykurczonej pozycji w możliwie krótkim czasie powinniśmy przejść do normalnej postawy biegowej. Potrzebujemy więc normalnych butów do biegania, nie gadżetów dla połamańców. Trudno tu odpowiedzieć jaki ma to być model, ale z dużą dozą pewności można stwierdzić, że będzie to ten sam, którego używamy na zwykłych treningach i zawodach biegowych. Dostosowany do naszej techniki, pronacji, rozwijanych prędkości i umiejętności. Bez magii.
Nie kupię szytek
Na takim sprzęcie jedzie się szybciej, wygodniej, lepiej trzymają się drogi. Nawet dziś mam takie wrażenie wiedząc, że obiektywne testy nie potwierdzają utrwalonych opinii. Już od ładnych paru lat opony dorównały szytkom pod kątem oporów toczenia i przyczepności. Znajdzie się już nawet kilka modeli, które je pod tym względem przewyższają. Do niedawna broniłem szytek argumentem o zdolności do tolerowania wyższego ciśnienia, co dla ciężkich zawodników jest dość istotne. Niestety ten bastion również padł wraz z teoriami o większej efektywności szerszych opon o nieco niższym ciśnieniu niż zwykliśmy uważać za optymalne. Wydaje się więc, że pozostały same wady. Wyższe koszty naprawy, wyższa cena, niemożliwość umocowania na rowerze zapasu tak, aby nie zaczął on przypominać obwieszonego gratami wozu wędrownego. Takie życie, a świat nie stoi w miejscu. Będzie mi jednak trochę brakowało tej zabawy z klejeniem opon do obręczy. Oczywiście w kolarskim zawodowym peletonie szytka przez jakiś czas jeszcze się utrzyma, ale oni mają swoje wozy serwisowe i żaden z zawodników nie zastanawia się nad konsekwencjami pechowej awarii.
Nie kupię dysku
Jazda z karbonowym pełnym kołem to doznanie, które zostanie z tobą na zawsze. Jest to jedna z tych rzeczy w triathlonie, które musisz zrobić, pomijając nawet aspekty związane z poprawą wyniku. Te ostatnie są przy tym bardzo wyraźne, a jak doświadczyłem tego na własnej skórze podczas testów na torze dla Biegania. Same plusy. Problem polega jednak na tym, że w realnym życiu dysk wykorzystywałem dwa, może trzy razy w roku, ograniczając się do jednego treningu i maksymalnie dwóch startów. Jest to wiec zakup dla osób, które nie poruszają się w klimatach „albo-albo”. Większość z nas lepiej zrobi wypożyczając sprzęt na zawody. Koszt takiego podejścia będzie znacznie niższy, niż utrata wartości w czasie i zamrożona kasa. Nie należy się przy tym przejmować, że nie będziemy umieli jeździć w nietypowej konfiguracji. Dzisiejsze dyski są na tyle lekkie, że nie wymagają specjalnej siły do rozpędzania czy utrzymywania prędkości. Wiatr również, wbrew pozorom, nie jest czymś, czego należy się obawiać. Jeżeli jest na tyle mocny, że przestawia rower na trasie - dysk zostaje w domu. Zarówno ten kupiony, jak i wypożyczony. Tu nie ma czego się „uczyć”. Takie umiejętności potrzebne są raczej w przypadku przedniego koła z wysokim stożkiem, gdzie podmuchy wiatru kręcą nam kierownicą.
Wracając do kwestii „albo-albo”. Sporadycznie wykorzystywany dysk zastapił u mnie znacznie częściej wykorzystywany na treningach, zupełnie przyzwoity przełaj. A i tak zostało kilka groszy na wypożyczenie tego fantastycznie szumiącego i dudniącego koła na start A.
Nie będę mierzył tętna na basenie
Właściwie powinienem napisać, że nie będę nosił opaski do pomiaru tętna na pływalni. Właściwie to po co miałbym to robić? Na zajęciach grupowych trenera zupełnie nie interesuje moje tętno, ponieważ ze startem do kolejnych zadań i tak muszę dostosować się do pozostałych uczestników. Nikt nie będzie czekał aż wystarczająco odpocznę. Kiedy ćwiczę sam, wszelkie rozpiski oparte są zwykle o czas lub odczuwalną intensywność. Tętno w zbyt dużym stopniu uzależnione jest od sposobu oddychania, długości basenu (te nieszczęsne nawroty i brak tlenu), temperatury wody, aby można było oprzeć na nim plan. Wielu z moich triathlonowych znajomych ma zegarki z funkcją pomiaru tętna w wodzie. Większość z posiadaczy takiego sprzętu przychodziła na pływalnię z opaską przez pierwsze tygodnie. Prawie wszyscy po tym czasie zostawiali ją w szatni lub w domu. Wygląda więc, że nie jestem osamotniony w swoich obserwacjach.
Nie wystartuję w lodowatym zimnie
Przygotowania nie zawsze usłane są różami. Bywa, że na starcie staję przygotowany na pół gwizdka. Zdarza się również często pogoda, w której trudno nawet myśleć o dobrym wyniku. Zapłaciłem, przyjechałem, wystartuję. Myślę, że wiele osób natknęło się na taki problem i postąpiło podobnie. Właściwie nie ma w tym nawet nic specjalnie złego, jeżeli tylko na linii startu pojawimy się z uaktualnionymi do warunków celami. Zawsze można sobie wyznaczyć zadanie, które będzie wyzwaniem, nauką na przyszłość, solidnym impulsem czy testem odporności na warunki. Jest tu jednak jeden wyjątek - start w przenikliwym zimnie. Nie obawiam się przeziębienia, braku komfortu podczas zawodów, dreszczy przez kolejna godzinę za metą. Boję się, że mi się odechce. Po tegorocznym maratonie w Bostonie (2016) powiedziałem sobie „nigdy więcej atrakcji z Krainy Lodu (i wiatru)”, ciesząc się jednocześnie, że wciąż myślę o kolejnych sezonach. Znam historie kilku osób, które po traumatycznych doświadczeniach z niskimi temperaturami nie wróciły do ścigania, i są to zarówno amatorzy, jak i profesjonaliści. Jest coś w tym, że takie doświadczenia działają znacznie mocniej niż przegrzanie, czy totalna bomba na trasie. Każdy ma inną tolerancję na ekstrema, ja kolejny raz już nie zaryzykuję. Pójdę na ciepłą kawę i wybiorę inne miejsce, inny czas.
Nie zapiszę się na zawody, myśląc jakoś to będzie
Rozmawiałem kilka dni temu ze znajomym. W przyszłym roku podejmie kolejną próbę chwycenia dystansu Ironman za rogi, tym razem w wyraźnie krótszym czasie. To bardzo ciekawy plan, ponieważ nie zapowiada się, żeby miał więcej czasu w pracy, czy lepsze warunki do treningu. Takie ułańskie szarże przeciwko prozie życia mają swój urok w przypadku pierwszych prób, gdzie wynik jest sprawą drugorzędną a ukończenie zawodów wystarczająco ekscytującym wyzwaniem. Kiedy mamy do czynienia z powtórką, ulatnia się urok debiutu, natomiast znacznie mocniej odczuwa się przeciwne wiatry. Dla wielu osób jest to pożegnanie z dyscypliną i nie na darmo mówi się o dwuletnim „cyklu życia” wielu amatorów z długich dystansów. Dotyczy to nie tylko triathlonu ale również biegów, kolarstwa czy pływania. W dość ograniczonej perspektywie utożsamiają oni całą dyscyplinę z jednym (zwykle długim) dystansem. Niesłusznie, ponieważ triathlon to sport dla każdego ze swą mnogością wariantów, a doświadczenia z krótszych startów potrafią zaprocentować z nawiązką na dłuższych, kiedy znów nadarzy się taka okazja.
Nie będę marudził
I wbrew pozorom nie jest to noworoczne postanowienie, a wiedza. Doświadczenia, którymi się w tym artykule dzielę doprowadziły do znacznego uproszczenia treningu i podejścia do sportu. Wciąż lubię gadżety, te zabawki dla dużych dzieci, sportowe wyzwania, starty. Eliminuję jednak takie elementy, które przeszkadzają mi w codziennym życiu, stresują mnie stopniem komplikacji, każą iść pod prąd i wymagają wyrzeczeń. W tak poukładanym świecie bardzo ciężki trening, zawody do upadłego to nie ból i cierpienie - to przywilej i przyjemność.
Artykuł po raz pierwszy ukazał się w Miesięczniku Bieganie
Przejdź do strony głównej Wróć do kategorii BLOG